sobota, 24 kwietnia 2010

Wielki Gatsby - fragment trzeci

"Ostatniego wieczoru, kiedy już spakowałem walizkę i sprzedałem mój wóz właścicielowi sklepu kolonialnego, poszedłem tam, żeby raz jeszcze popatrzeć na to ogromne, niewydarzone domisko. Na białych schodach sprośne słowo nagryzmolone przez jakiegoś chłopca kawałkiem cegły wyrzynało się jaskrawie w świetle księżyca; zmazałem je szorując butem po kamieniu. Potem poszedłem w dół, na plażę i wyciągnąłem się na piasku.
Zamknięto już większość dużych kąpielisk, brzeg był zupełnie ciemny i tylko na promie, płynącym przez cieśninę, migotało ruchome, przyćmione światełko. I kiedy księżyc wzniósł się wyżej, pozbawione swego znaczenia budynki zaczęły roztapiać się w przestrzeni, aż wreszcie powoli świadomość moją wypełniło istnienie tej starej wyspy, która zakwitała niegdyś oczom holenderskich marynarzy – świeży, zielony przyczółek nowego świata. Jej drzewa, których już nie było, drzewa, które ustąpiły miejsca domowi Gatsby’ego, swoim szeptem podsycały ostatnie i największe ze wszystkich ludzkich marzeń: na krótką zaczarowaną chwilę człowiek musiał wstrzymać oddech w piersi wobec tego kontynentu, zmuszony do estetycznej kontemplacji, której ani nie pojmował, ani nie pragnął, gdy po raz ostatni w historii twarzą w twarz zmierzył się z czymś, co dorównywało jego możliwościom zdumienia i zachwytu.
I kiedy tak siedziałem, zastanawiając się nad daleką i nie znaną mi przeszłością, pomyślałem o zdumieniu Gatsby’ego, gdy po raz pierwszy złowił wzrokiem zielone światełko na końcu przystani Daisy. Odbył długą drogę do tego granatowego trawnika i myślał, że jest już u celu, tak blisko był spełnienia swoich marzeń. Nie wiedział, że już są za nim, gdzieś w tyle, w rozległym mroku za miastem, gdzie ciemne pola republiki roztaczają się wśród nocy."

Wielki Gatsby - fragment drugi

"Spisał się nadzwyczaj dzielnie w czasie wojny. Został kapitanem przed wyruszeniem na front, a po kampanii w Argonach awansował na majora i dowódcę batalionu karabinów maszynowych. Po zawieszeniu broni starał się wszystkimi siłami wrócić do domu, ale zamiast tego, wskutek zamieszania czy nieporozumienia, wysłano go do Oksfordu. Niepokoił się – w listach Daisy pobrzmiewał ton zdenerwowania i rozpaczy. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie wraca. Życie domagało się swoich praw, chciała go zobaczyć, mieć go przy sobie i upewnić się, że mimo wszystko postępuje słusznie, że słusznie go wybrała.
Bo Daisy była młoda, jej sztuczny, wymuskany świat pachniał storczykami i beztroskim snobizmem, był posłuszny orkiestrom, które ustanawiały rytm obowiązujący na cały rok i w nowych przebojach streszczały smutek i urok życia. Całymi nocami saksofony zawodziły beznadziejny refren Beale Street Blues, a setki par złotych i srebrnych pantofelków wzbijały migocący kurz. O szarej godzinie herbaty zawsze jakiś pokój tętnił nieprzerwanie gorączką tego słodkiego, stłumionego rytmu i świeże twarze snuły się tam i z powrotem niby płatki róż, pędzone po posadzce smętnym podmuchem trąbki.
W tym królestwie przyćmionych świateł Daisy znów zaczęła bywać z nastaniem sezonu. Nagle znów miała pół tuzina randek dziennie z pół tuzinem mężczyzn i znużona kładła się spać nad ranem, a na podłodze koło łóżka piętrzył się szyfon balowej sukni wyszywanej paciorkami i umierające orchidee."

Wielki Gatsby - fragment pierwszy

"Była w jego życiu pierwszą dziewczyną z dobrego domu. Z ludźmi tego rodzaju stykał się w różnych swoich nie ujawnionych zawodach, lecz zawsze oddzielony od nich niewidzialnym zasiekiem z drutu. Wydała mu się niepokojąco godna pożądania. Bywał w jej domu, najpierw z innymi oficerami z Camp Taylor, później sam. Zdumiewał go i zachwycał – nigdy przedtem nie był w tak wspaniałym domu. Lecz atmosferę zapierającego dech napięcia nadawał mu fakt, że mieszkała w nim Disy – w sposób równie niewymuszony i naturalny, jak on w swoim obozowym namiocie. Dla niego ten dom był spowity tajemnicą; można było domyślać się istnienia pokojów sypialnych na piętrze, piękniejszych i chłodniejszych od innych, i wesołych, ciepłych korytarzy – pełnych ruchu i życia, i miłości, ale nie owych starych wspomnień miłości zasuszonych w lawendzie, lecz romansów pulsujących świeżym oddechem, pachnącym najnowszym, błyszczącym samochodem i balem, po którym kwiaty jeszcze nie zwiędły. Podniecało go również to, że wielu kochało się w Disy – podnosiło to jej wartość w jego oczach. Czuł obecność tych wielbicieli w całym domu, czuł w powietrzu cienie i echa wibrujących jeszcze uczuć.
Lecz zdawał sobie sprawę, że bywa w domu Daisy na zasadzie czystego przypadku. Choć mogła go czekać najwspanialsza przyszłość jako Jay Gatsby’ego, w owym czasie był tylko młodym człowiekiem bez grosza, bez przeszłości, a mundur oficera mógł zniknąć z jego ramion w jednej chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wykorzystywał więc czas i okoliczności, jak się dało. Brał, co mógł brać, zachłannie i bez skrupułów – w końcu wziął Daisy w pewną cichą, październikową noc, wziął ją, bo w gruncie rzeczy nie miał prawa dotknąć jej ręki. Mógł sobą gardzić, ponieważ wziął ją podstępem podając się za kogoś innego. Nie znaczy to, że usiłował ją olśnić swoimi wyimaginowanymi milionami, lecz z rozmysłem obudził w Daisy zaufanie i poczucie bezpieczeństwa; dał jej do zrozumienia, że jest z tej samej sfery co ona, że jest całkowicie zdolny zaopiekować się nią. W istocie jednak nie miał tych możliwości – nie stała za nim żadna majętna rodzina i zależał od bezdusznych zwierzchników, których kaprys mógł go rzucić na drugi koniec świata.
Ale nie gardził sobą i stało się inaczej, niż sobie wyobrażał. Prawdopodobnie miał zamiar wziąć, co się da, i odejść – lecz oto stwierdził, że skazał się sam na wędrówkę za Świętym Graalem. Wiedział, że Daisy jest niezwykła, lecz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo niezwykła może być dziewczyna z dobrego domu. Zniknęła we wnętrzu tego domu, wróciła do swego wspaniałego, bogatego życia nie zostawiając Gatsby’emu nic. Czuł się jej poślubiony, to było wszystko.
Gdy znów się spotkali, w dwa dni później, to on, Gatsby, był bez tchu, to on w jakiś sposób był oszukany. Ganek jej domu oświetlały gwiazdy, jakby w tym celu opłacone; modna trzcinowa ławeczka zatrzeszczała z szykiem, gdy Daisy zwróciła się ku niemu, a on pocałował jej chciwe i ładne usta. Zaziębiła się i miała głos bardziej zachrypnięty, niż zwykle, co dodawało mu jeszcze więcej uroku. Jej młodość i niezwykłość, tak niewolniczo związane z bogactwem, podziałały na Gatsby’ego oszałamiająco; oszałamiała go świeżość jej niezliczonych strojów i sama Daisy, jaśniejąca jak srebro, bezpieczna i wyższa ponad rozpaczliwe wysiłki ludzi biednych.

- Nie potrafię ci opisać, mój drogi, z jakim zdumieniem stwierdziłem, że ją kocham. Przez chwile miałem nawet nadzieję, że mnie odtrąci, ale nie zrobiła tego, bo ona mnie też kochała. Wyobrażała sobie, że dużo wiem, bo wiedziałem rzeczy inne niż ona… I oto odszedłem daleko od moich ambicji, z każdą minutą zanurzając się w tę miłość coraz głębiej, aż nagle wszystko przestało mnie obchodzić. Jaki był sens w wielkich osiągnięciach, kiedy lepiej spędzałem czas po prostu opowiadając jej, co zamierzam osiągnąć?
Ostatniego popołudnia przed odjazdem siedział długo trzymając Daisy w ramionach w zupełnej ciszy. Był to zimny, jesienny dzień i na kominku trzaskał ogień, od którego policzki jej płonęły. Od czasu do czasu poruszała się i wtedy poprawiał trochę ramię, a raz pocałował jej ciemne, błyszczące włosy. Popołudnie skłoniło ich do milczenia, jakby chciało wryć się w ich pamięć i przygotować do długiego rozstania, które następny dzień miał przynieść. Przez cały miesiąc miłości nie byli sobie bliżsi, nie rozumieli się nigdy lepiej jak wówczas, kiedy ona milczącymi wargami muskała jego rękaw albo kiedy on głaskał końce jej palców delikatnie, jakby nie chcąc zbudzić jej ze snu."

Buszujący w zbożu - fragment trzeci + wiersz

"Rany boskie, ależ deszcz lunął. Jak z cebra, słowo daję. Wszyscy ojcowie, wszystkie matki, kto żyw uciekał pod daszek karuzeli, żeby nie przemoknąć do nitki, tylko ja zostałem jeszcze przez długą chwilę na ławce. Zmokłem cholernie, zwłaszcza nalało mi się za kołnierz i spodnie nasiąkły od razu deszczem. Dżokejka nieźle chroniła głowę, ale poza tym przemokłem na wylot. Nic sobie jednak z tego nie robiłem. Nagle poczułem się szalenie szczęśliwy patrząc, jak Phoebe krąży na karuzeli w kółko, w kółko. Jeśli mam być zupełnie szczery, przyznam się, że o mało nie krzyczałem ze szczęścia. Sam nie bardzo wiem, dlaczego. Po prostu chyba dlatego, że mała Phoebe wyglądała szalenie sympatycznie, kiedy tak kręciła się w kółko, w kółko w swoim niebieskim płaszczyku. Słowo daję, szkoda, żeście tego nie widzieli."

Robert Burns

Kiedy ktoś napotka kogoś
kto buszuje w zbożu
Kiedy kto całuje kogoś
czy ktoś płakać ma?

Kiedy kto napotka kogoś
kto buszuje w polu
Kiedy kto całuje kogoś
czy świat wiedzieć ma?

Buszujący w zbożu - fragment drugi

"Nagle strzelił mi do głowy ten pomysł.
- Sally – rzekłem – mam pomysł. Co byś powiedziała na to, żeby zwiać stąd do diabła? Posłuchaj. Znam w Greenwich Village jednego bubka, który mi na pewno zechce pożyczyć samochód na parę tygodni. Kolegowaliśmy się w szkole i do dziś jest mi winien dziesięć dolarów. Zrobimy tak: jutro rano pojedziemy do Massachusetts i do Vermont, i w ogóle w tamte okolice. Tam jest cholernie pięknie. Słowo daję! – W miarę jak rozwijałem swój plan, zapalałem się coraz bardziej. Wyciągnąłem przez stół łapę i chwyciłem Sally za rączkę. Taki ze mnie głupi wariat. – Poważnie mówię. Mam w banku coś około stu osiemdziesięciu dolarów. Jak tylko rano otworzą banki, podejmę forsę i polecę do tego bubka po samochód. Poważnie! Będziemy mieszkali w obozach campingowych, w różnych turystycznych dziurach, póki nam się forsa nie skończy. A jak się forsa skończy, znajdę jaką pracę i będziemy sobie żyli razem nad jakąś rzeczką; potem się pobierzemy, czy jak tam zechcesz. Zimą będę sam rąbał drzewo na opał. Przysięgam Bogu, będzie nam się żyło fajnie. Co ty na to? No, mów! Co ty na to? Zgodzisz się jechać ze mną? Zgódź się, Sally!
- Ale takich rzeczy nie można robić – powiedziała Sally. Była zła jak diabli.
- Dlaczego? Dlaczego nie można?
- Proszę cię, nie krzycz na mnie – powiedziała. Głupstwa plotła, wcale na nią nie krzyczałem.
- Dlaczego nie można? Dlaczego?
- Bo nie i już. Po pierwsze oboje jesteśmy właściwie jeszcze dziećmi. A czy ty się zastanowiłeś chociaż przez sekundę, co będzie, kiedy wydamy forsę, jeżeli nie znajdziemy żadnej pracy? Umrzemy z głodu. Cały ten pomysł jest tak fantastyczny, że nawet nie…
- Nie jest fantastyczny. Znajdę pracę. Nie martw się. Niech cię o to głowa nie boli. O co chodzi? Nie chcesz jechać ze mną? Powiedz, że niechżesz ze mną…
- Ależ nie, nie dlatego – powiedziała Sally. W tym momencie już zaczynałem jej prawie nienawidzić. – Mamy jeszcze masę czasu na takie historie…na wszystkie te historie. Jak skończysz szkołę i tak dalej, no i jeżeli się pobierzemy. Wtedy będziemy mogli wybierać z tysiąca różnych pięknych miejscowości i pojedziemy we dwoje, gdzie zechcemy. Teraz jesteś po prostu…
- Nie. Nie będziemy mogli wybierać z tysiąca miejscowości. Wtedy wszystko będzie już inaczej wyglądało – odparłem. Znów byłem cholernie przygnębiony.
- Co mówisz? – spytała. – Nic nie słyszę. Przed chwilą krzyczałeś na mnie, a teraz znów ledwie…
- Mówię, że nie masz racji. Nie będzie żadnych cudów, kiedy skończę szkołę. Otwórz dobrze uszy. Wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej. Będziemy musieli zjechać w dół windą z walizkami i całym kramem. Będziemy musieli telefonować do wszystkich znajomych, mówić im „do widzenia”, a potem wysyłać do nich kartki z widoczkiem różnych hoteli. Ja będę miał posadę w jakimś biurze, będę zarabiał kupę forsy, a do pracy będę jeździł samochodem albo autobusem przez Madison Avenue, będę czytał gazety i grał godzinami w bridża, i chodził do kina, i oglądał idiotyczne krótkometrażówki, zapowiedzi następnej sensacyjnej premiery i filmowy przegląd tygodnia. Przegląd tygodnia! Chryste Panie! Zawsze jakieś głupie wyścigi, jakaś wielka dama tłukąca butelkę szampana o burtę nowego statku, cholerny szympans w portkach na rowerze. Nie, to już będzie zupełnie co innego. Ani w ząb nie zrozumiałaś, o co mi chodzi."

Buszujący w zbożu - fragment pierwszy

"Kiedy szedłem do hallu, nagle znów stanęła mi w oczach Jane Gallagher. Stanęła mi w oczach i nie mogłem się jej pozbyć. Siadłem w jednym z tych hotelowych foteli, sraczkowego koloru, i znów wyobraziłem ją sobie ze Stradlaterem w tym przeklętym samochodzie Eda Banky, a chociaż byłem niemal zupełnie pewny, że się temu draniowi nie dała – znałem moją Jane na wylot – nie mogłem się od tych myśli opędzić. Znałem Jane na wylot. Naprawdę. Wiedziałem, że oprócz warcabów szalenie lubi wszelkie sporty; przez całe lato, kiedy się poznaliśmy, prawie każdego ranka graliśmy razem w tenisa, a każdego popołudnia – w golfa. Byliśmy z sobą naprawdę blisko. Nie w znaczeniu fizycznym, nic w tym rodzaju, nie, ale widywaliśmy się co dzień i spędzaliśmy razem całe dni. Czasem nawet bez zmysłowych poufałości można dziewczynę poznać na wylot.

Zawarłem z nią znajomość z powodu psa jej matki, dobermana, który stale przychodził załatwiać się na nasz trawnik, co okropnie złościło moją matkę. Zatelefonowała więc do matki Jane i narobiła wiele hałasu. Moja matka umie robić wiele hałasu o takie sprawy. No i traf chciał, że w parę dni potem spotkałem w klubie Jane, która leżała sobie na brzuchu obok pływalni, i powiedziałem jej dzień dobry. Wiedziałem, że mieszka w sąsiednim domu, ale dotychczas nigdy z nią nie rozmawiałem ani się z nią nie zapoznałem. Tego dnia, kiedy ją pierwszy raz zagadnąłem, potraktowała mnie bardzo zimno. Długo musiałem język strzępić, by ją przekonać, że jeśli o mnie chodzi, jej doberman może się załatwiać, gdzie chce. Nawet na środku naszego salonu. No i odtąd byliśmy już z Jane w wielkiej przyjaźni. Tego samego popołudnia graliśmy razem w golfa. Pamiętam, że spartoliła osiem piłek. Osiem, nie przesadzam. Dobrze się spociłem, zanim osiągnąłem przynajmniej tyle, żeby otwierała oczy, kiedy bierze rozmach do strzału. Ale w końcu pod moim kierunkiem bardzo się podciągnęła. Bo ja w golfa gram naprawdę dobrze. Gdybym wam powiedział, jakie miewam wyniki, nie chcielibyście pewnie wierzyć. O mały włos nie nakręcili kiedyś krótkometrażówki ze mną w roli głównej, ale w ostatniej chwili rozmyśliłem się i odmówiłem. Doszedłem do wniosku, że jeżeli ktoś tak jak ja nienawidzi kina, byłby fałszywy, gdyby pozwolił się filmować i pokazywać w krótkometrażówce.

Jane to dziwna dziewczyna. Mówiąc ściśle, wcale nie piękność. A mimo to podobała mi się jak żadna. Miała niesłychanie ruchliwe usta. Kiedy mówiła i była czymś przejęta, wargi jej latały we wszystkie strony. Tym mnie wzięła. I nigdy nie zamykała właściwie ust, nigdy warg nie zaciskała. Zawsze miała je troszkę rozchylone, zwłaszcza kiedy ustawiała się do strzału na terenie golfowym albo kiedy czytała. Czytała masę i naprawdę dobre książki. Dużo poezji i różnych poważnych rzeczy. Poza najbliższą rodziną tylko jej jednej pokazałem rękawicę Alika, ze wszystkimi wypisanymi na niej wierszami. Jane nie znała Alika, bo dopiero tego lata pierwszy raz przyjechała do Maine, przedtem spędzała wakacje w Cape Cod, ale dużo jej o nim opowiadałem. Zawsze słuchała takich historii z zainteresowaniem.

Moja matka nie bardzo ją lubiła. Bo matce wydawało się, że Jane i jej matka zachowują się wobec niej arogancko, czy może traktują ją z góry, ponieważ nie zagadywały do niej nigdy. A spotykały się często w miasteczku, bo Jane razem ze swoją matką jeździła po zakupy otwartym wozem. Moja matka uważała, że Jane wcale nie jest ładna. Mnie po prostu podobała się taka, jaka była – i kropka.

Pamiętam zwłaszcza jedno popołudnie. Ten jeden jedyny raz całowaliśmy się z Jane. Była sobota, deszcz lał jak z cebra, siedzieliśmy u niej na werandzie, bo ten dom miał wielką oszkloną werandę. Graliśmy w warcaby. Od czasu do czasu podkpiwałem z niej, że nie chce ruszyć swoich dam z ostatniego rzędu. Ale nie dokuczałem jej za bardzo. Nigdy jakoś nie miałem ochoty dokuczać małej Jane. Właściwie to najlepiej się bawię, kiedy mogę dziewczynę wykpić tak, żeby jej w pięty poszło, ale, dziwna rzecz: jeśli naprawdę lubię babkę, nie korci mnie wcale, żeby jej dokuczać. Czasem nawet myślę, że dziewczynie by się to podobało, gdyby się trochę z nią podroczyć, pewien jestem, że byłaby zadowolona, a mimo to nie mogę się na kpiny zdobyć, jeśli znam ją od dawna i nigdy przedtem z niej nie podkpiwałem. No, ale miałem mówić o tym popołudniu, kiedy jeden jedyny raz całowałem Jane. Deszcz padał cholerny, siedzieliśmy na werandzie i nagle przyszedł ten zapijaczony drab, za którego jej matka wyszła za mąż. Spytał Jane, czy w domu są gdzieś papierosy. Nie znałem go bliżej, ale wyglądał mi na faceta, który nie zagaduje, byle gadać, chyba że naprawdę czegoś chce. Paskudny typ. Jane nic mu nie odpowiedziała, chociaż wyraźnie jej się pytał, czy nie wie, gdzie są papierosy. Powtórzył pytanie drugi raz, ale dziewczyna się zacięła. Nawet nie oderwała oczu od warcabnicy. W końcu poszedł sobie, cofnął się do pokoju. Wtedy ja zapytałem Jane, o co właściwie chodzi. Jane mnie także nie chciała odpowiedzieć. Udawała, że namyśla się nad następnym ruchem w grze. I nagle łza kapnęła na warcabnicę. Jakbym ją widział: spadła na jedno z czerwonych pól. Jane roztarła ją palcem. Nie mam pojęcia dlaczego, ale to mnie rozczuliło tak, że mało ze skóry nie wyskoczyłem. Zerwałem się z miejsca, dopadłem do niej, wpakowałem się na bujak obok niej, prawie że na jej kolana. Wtedy rozbeczała się na dobre, a ja sam nie wiem, jak i kiedy zacząłem ją całować na chybił trafił, w oczy, w nos, w czoło, w brwi, w uszy – wszędzie, tylko nie w usta. Usta jakoś uchylała, nie dała ich pocałować. Tak, to był ten jedyny raz, kiedy całowałem Jane. Po chwili wstała, pobiegła do swojego pokoju, wróciła ubrana w ten swój czerwono-biały sweter, który mi się szalenie podobał, i poszliśmy do kina."


"O tym wszystkim myślałem siedząc w hotelowym hallu, w tym sraczkowatym fotelu. Myślałem o małej Jane. Ale ilekroć w myślach dochodziłem do momentu, gdy ją sobie wyobrażałem w tym przeklętym samochodzie Eda Banky obok Stradlatera – krew mnie po prostu zalewała. Jeżeli chcecie wiedzieć prawdę, nie cierpię nawet o tym mówić."