sobota, 24 kwietnia 2010

Wielki Gatsby - fragment trzeci

"Ostatniego wieczoru, kiedy już spakowałem walizkę i sprzedałem mój wóz właścicielowi sklepu kolonialnego, poszedłem tam, żeby raz jeszcze popatrzeć na to ogromne, niewydarzone domisko. Na białych schodach sprośne słowo nagryzmolone przez jakiegoś chłopca kawałkiem cegły wyrzynało się jaskrawie w świetle księżyca; zmazałem je szorując butem po kamieniu. Potem poszedłem w dół, na plażę i wyciągnąłem się na piasku.
Zamknięto już większość dużych kąpielisk, brzeg był zupełnie ciemny i tylko na promie, płynącym przez cieśninę, migotało ruchome, przyćmione światełko. I kiedy księżyc wzniósł się wyżej, pozbawione swego znaczenia budynki zaczęły roztapiać się w przestrzeni, aż wreszcie powoli świadomość moją wypełniło istnienie tej starej wyspy, która zakwitała niegdyś oczom holenderskich marynarzy – świeży, zielony przyczółek nowego świata. Jej drzewa, których już nie było, drzewa, które ustąpiły miejsca domowi Gatsby’ego, swoim szeptem podsycały ostatnie i największe ze wszystkich ludzkich marzeń: na krótką zaczarowaną chwilę człowiek musiał wstrzymać oddech w piersi wobec tego kontynentu, zmuszony do estetycznej kontemplacji, której ani nie pojmował, ani nie pragnął, gdy po raz ostatni w historii twarzą w twarz zmierzył się z czymś, co dorównywało jego możliwościom zdumienia i zachwytu.
I kiedy tak siedziałem, zastanawiając się nad daleką i nie znaną mi przeszłością, pomyślałem o zdumieniu Gatsby’ego, gdy po raz pierwszy złowił wzrokiem zielone światełko na końcu przystani Daisy. Odbył długą drogę do tego granatowego trawnika i myślał, że jest już u celu, tak blisko był spełnienia swoich marzeń. Nie wiedział, że już są za nim, gdzieś w tyle, w rozległym mroku za miastem, gdzie ciemne pola republiki roztaczają się wśród nocy."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz